Czarnohora - Maj 2010
Data: 22.05.10 – 30.05.10
Ekipa: Monika, Marzena, Tomek, Jacek, Karol, Maciej, Ja
Planowa trasa: Nieważne (czas i przestrzeń na Ukrainie to pojęcia względne – aut. Sławny Huculski Eremita (?))
Przy drodze miejscowe baby oferowały tajemnicze zielska, a na horyzoncie pojawiały się srebrne dachy cerkwi. Zrozumiałem, że długo planowana podróż w huculskie bezdroża wreszcie nadeszła. Im bardziej na południe tym droga stawała się coraz bardziej wyboista, uczęszczana przeważnie przez leniwe bydło....
Ekipa: Monika, Marzena, Tomek, Jacek, Karol, Maciej, Ja
Planowa trasa: Nieważne (czas i przestrzeń na Ukrainie to pojęcia względne – aut. Sławny Huculski Eremita (?))
Przy drodze miejscowe baby oferowały tajemnicze zielska, a na horyzoncie pojawiały się srebrne dachy cerkwi. Zrozumiałem, że długo planowana podróż w huculskie bezdroża wreszcie nadeszła. Im bardziej na południe tym droga stawała się coraz bardziej wyboista, uczęszczana przeważnie przez leniwe bydło....
SOBOTA - DZIEŃ 1
Droga z granicy do Bystreca przebiegła bardzo szybko. W trakcie tej parogodzinnej podróży jedyny dłuższy postój zrobiliśmy w Iwano Frankowsku, w celu wymiany dolców i zrobienia zakupów w lokalnym markecie. Trzeba przyznać, że oferowany tam asortyment przewyższa niejeden nasz rodzimy sklep. Polecam odwiedzić stoiska sałatkowe oraz rybne, gdzie egzotyczne potrawy cieszą oko jak i podniebienie.
Po dłuższej przerwie znowu jesteśmy w wozie i w towarzystwie ulewnego deszczu ruszamy w kierunku Bystreca.
Po dłuższej przerwie znowu jesteśmy w wozie i w towarzystwie ulewnego deszczu ruszamy w kierunku Bystreca.
Bydło tarasuje nam drogę ale to w sumie nieważne bo i tak wysiadamy. Jesteśmy przy szkole. Stąd jakaś godzina do chaty. Całe szczęście, że nie pada. Widoki, chociaż to nie główna grań zapierają dech w piersiach. Jak okiem sięgnąć, dookoła rozciągają się rożnej wielkości pagórki w kolorze soczystej zieleni. Przed zmrokiem docieramy do Kuby. Tam ku naszemu zaskoczeniu nie jesteśmy sami. Od trzech dni obozują u Niego turyści ... między innymi z Tarnowa. Niestety chłopakom pogoda się nie udała. Odkąd przyjechali to leje non stop i tak już pozostaje do końca ich wizyty. Całe szczęście, że nazajutrz, wyjeżdżając tę pogodę zabierają ze sobą. Mała integracja i idziemy spać. Jutro czeka nas całodniowa wyprawa na Popa Iwana. Może być ciężko, a stwierdzenie Sławnego Huculskiego Eremity, że „... kiedy Howerla jest zasłoniętą to pogody nie będzie!” optymizmem nie napawa.
NIEDZIELA - DZIEŃ 2
Poranne mgły i chmury snują się między szczytami a my ruszamy w stronę głównej grani. Mijając przydrożne gospodarstwa szybko przyzwyczajamy się do sprawnego otwierania i zamykania huculskich płotów. Odgradzają one luzem pasące się owce, konie oraz pozostałą trzodę, która nic sobie nie robi z naszego towarzystwa.
|
Powyżej łąk ścieżka wije się lasem. Jest ona dosyć monotonna , ale dzięki rozmowie z Tomkiem na tematy sportowe czas leci szybko i naszym oczom rychło ukazuje się czarnochorska grań. Po krótkim popasie ruszamy w stronę Popa Iwana (2028 m n.p.m), na którego szczycie straszą ruiny dawnego obserwatorium. Zielone trawy zostają wyparte przez surowe kamienie. Mroczny klimat niczym z „warcraftskiej” krainy orków potęguję niespodziewana ulewa z chwilowym gradobiciem.
|
Na górze jest już pogodnie. Robimy grupowe zdjęcia i odpoczywamy podziwiając okoliczne panoramy. Na południu Rumunia i jej Karpaty Marmaroskie , a za plecami grań Czarnohory.
Teraz naszym celem jest Smotrec (1896 m n.p.m) i jego ciekawe formacje skalne. Tam nasze dziewczyny cierpliwie pozują z wszystkimi do zdjęć.Powrotną drogę do Dzembroni umila mi rozmowa z Moniką. Szybko przekonuję się, że ta drobniutka, sympatyczna dziewczyna posiada nietuzinkową osobowość i ciekawe zainteresowania. W tej miłej atmosferze docieramy do huculskiej chaty, z widoku której najbardziej zadowolony jest Maciej. Jemu już od Popa chodzi po głowie szklanica zimnego mleka. Długo nie zastanawiając się zakupuje litra robiąc smaka nam wszystkim. Idziemy za jego przykładem, dodatkowo zaopatrując się w ser. My szczęśliwi, hucuł zadowolony. Pora iść dalej.
W Dzembroni przy sklepie w oczy od razu rzucają się dwie rzeczy. Dwa masywne zielone wozy ciężarowe, oraz wielka klatka z czarną bestią w środku. Jak się później dowiaduje zadaniem klatki nie jest ochrona przed bestią tylko ochrona bestii...przed wilkami. Trzecią rzeczą w Dzembroni, która rzuca się w oczy jest ławeczka przed sklepem. Tam siadamy i tak mija dzień drugi.
PONIEDZIAŁEK - DZIEŃ 3
Poniedziałek. Niby początek tygodnia, ale my nigdzie się nie spieszymy. Leniwie wysypuje się na werandę. Dziewczyny starają się przekonać o wyższości czerwonej miseczki nad prowizorycznym prysznicem. Żadna z tych opcji jednak do mnie nie trafia. Marzy mi się by się rozsiąść w bani z zimnym piwem w ręce. Wizja ta nie daje mi spokoju.
Ponieważ planujemy wyjść w góry dopiero po południu więc zapas czasu jest spory. Zbierając zamówienia, na coś słodkiego, coś do picia i coś do jedzenia, biorę ręcznik i ruszamy z Maciejem w dół. Po drodze u znajomego już hucuła nabywamy pajdę sera i robimy wywiad gdzie tu bania, dusznik i skolko to budiet stalo?
Dowiadujemy się, że znajdziemy to u Pani Paraski mieszkającej obok sklepu.
Ponieważ planujemy wyjść w góry dopiero po południu więc zapas czasu jest spory. Zbierając zamówienia, na coś słodkiego, coś do picia i coś do jedzenia, biorę ręcznik i ruszamy z Maciejem w dół. Po drodze u znajomego już hucuła nabywamy pajdę sera i robimy wywiad gdzie tu bania, dusznik i skolko to budiet stalo?
Dowiadujemy się, że znajdziemy to u Pani Paraski mieszkającej obok sklepu.
W Dzembroni przy sklepie w oczy od razu rzucają się dwie rzeczy. Dwa masywne zielone wozy ciężarowe, oraz wielka klatka z czarną bestią w środku.Jak się później dowiaduje zadaniem klatki nie jest ochrona przed bestią tylko ochrona bestii...przed wilkami.
Trzecią rzeczą w Dzembroni, która rzuca się w oczy jest ławeczka przed sklepem. Tam siadamy. Miejscowa sklepowa częstuje nas ciepłą strawą na bazie kaszy kukurydzianej i obierając ziemniaki raczy nas opowieściami. O owej Pani Parasce i swojej córce, która w sobotę wybiera się na bal z okazji końca szkoły. Powstaje pomysł by nabyć smokingi i wybrać się z nią To byłby wynik! Po chwili mamy przyjemność poznać samą córkę. Z otartymi stopami, trzymając buty w ręce ubrana w suknie nie pasującą do miejsca i otoczenia wraca z próby. Jest miło. Słonko świeci, koniaczek się leje, Maciej opowiada wesołe historie... Opis jego akcji w „strojach galowych” na wiejskiej dyskotece mnie rozbraja.
Po chwili pod sklepem zjawia się dwóch turystów z Polski. Grzesiek i Janek. W planach mają wejście na Popa przez Smotreca. Przysiadają się do stołu i następuje mała integracja. Jest miło. Słonko świeci, koniaczek się leje. Chłopaki słuchają naszych opowieści...
Turyści z Polski po jakimś czasie nas opuszczają, ale wesoło być nie przestaje. Poznaliśmy już panią sklepową, córkę pani sklepowej, do baru przychodzi teraz ojciec pani sklepowej. To już całe pokolenie. Stary hucuł imponuje wyglądem Jego uśmiech zdobi szereg złotych zębów przygryzających czarną fifkę. Jest miło. Słonko świeci, koniaczek się leje. Słuchamy ciekawych opowieści...
Tak mija dzień kolejny. Ponieważ żal było opuszczać te miejsce, informuje Karola by nie czekali na nas tylko ruszali w stronę Howerli. My przyatakujemy ją zawtra.
Trzecią rzeczą w Dzembroni, która rzuca się w oczy jest ławeczka przed sklepem. Tam siadamy. Miejscowa sklepowa częstuje nas ciepłą strawą na bazie kaszy kukurydzianej i obierając ziemniaki raczy nas opowieściami. O owej Pani Parasce i swojej córce, która w sobotę wybiera się na bal z okazji końca szkoły. Powstaje pomysł by nabyć smokingi i wybrać się z nią To byłby wynik! Po chwili mamy przyjemność poznać samą córkę. Z otartymi stopami, trzymając buty w ręce ubrana w suknie nie pasującą do miejsca i otoczenia wraca z próby. Jest miło. Słonko świeci, koniaczek się leje, Maciej opowiada wesołe historie... Opis jego akcji w „strojach galowych” na wiejskiej dyskotece mnie rozbraja.
Po chwili pod sklepem zjawia się dwóch turystów z Polski. Grzesiek i Janek. W planach mają wejście na Popa przez Smotreca. Przysiadają się do stołu i następuje mała integracja. Jest miło. Słonko świeci, koniaczek się leje. Chłopaki słuchają naszych opowieści...
Turyści z Polski po jakimś czasie nas opuszczają, ale wesoło być nie przestaje. Poznaliśmy już panią sklepową, córkę pani sklepowej, do baru przychodzi teraz ojciec pani sklepowej. To już całe pokolenie. Stary hucuł imponuje wyglądem Jego uśmiech zdobi szereg złotych zębów przygryzających czarną fifkę. Jest miło. Słonko świeci, koniaczek się leje. Słuchamy ciekawych opowieści...
Tak mija dzień kolejny. Ponieważ żal było opuszczać te miejsce, informuje Karola by nie czekali na nas tylko ruszali w stronę Howerli. My przyatakujemy ją zawtra.
WTOREK - DZIEŃ 4
Budzę się dosyć wcześnie. Ponieważ z wczorajszej bani wyszły nici, decyduje się skorzystać z prysznica. Wygląd jego dosyć ciekawy aczkolwiek mało skomplikowany. Ruszt z trzech dwumetrowych badyli, coś na kształt ogniska, u szczytu którego z gumowego węża leje się woda....zimna woda... dosyć zimna.
Niepokojony przez nikogo najpierw myję ubłocone ubranie a potem sam golusieńki wskakuje pod prysznic.... chociaż wskakuje to może mocno powiedziane. Zanim bowiem moje synapsy przestaną wariować mija kilka dobrych minut. Argh! Ale wynik! Było warto!
W chacie Sławny Huculski Eremita stwierdza, że przewodnikowe trasy na Howerle są takie ba-na-lne. Oferuje nam wspólne podejście pod Maryszewską, bo sam idzie w tamtą stronę. Nieświadomi jeszcze niczego ochoczo przytakujemy na ten pomysł. Ruszamy. On, Maciej, ja. W takiej kolejności. Trzeba uważać by „..nie wyprzedzać” .... a ja mam najgorzej bo „...ostatni zamyka” hehe. Po jakimś czasie dochodzimy do ostatniego gospodarstwa przed lasem i tam sobie robimy postój. O tym, że czas to pojęcie względne głęboko doświadczam podczas czekania, aż Sławny Huculski Eremita zakończy rozmowę z kolegami. Na szczęście miejscowy gospodarz widząc, że nudzimy się jak mopsy zaczyna przygrywać na fujarce, a potem zaprasza na zwiedzanie chaty. Standardowa huculska chata (z uwagi na głowę pamiętajcie!) zawsze ma niskie drzwi oraz dwie izby. A w środku wygląda tak:
Niepokojony przez nikogo najpierw myję ubłocone ubranie a potem sam golusieńki wskakuje pod prysznic.... chociaż wskakuje to może mocno powiedziane. Zanim bowiem moje synapsy przestaną wariować mija kilka dobrych minut. Argh! Ale wynik! Było warto!
W chacie Sławny Huculski Eremita stwierdza, że przewodnikowe trasy na Howerle są takie ba-na-lne. Oferuje nam wspólne podejście pod Maryszewską, bo sam idzie w tamtą stronę. Nieświadomi jeszcze niczego ochoczo przytakujemy na ten pomysł. Ruszamy. On, Maciej, ja. W takiej kolejności. Trzeba uważać by „..nie wyprzedzać” .... a ja mam najgorzej bo „...ostatni zamyka” hehe. Po jakimś czasie dochodzimy do ostatniego gospodarstwa przed lasem i tam sobie robimy postój. O tym, że czas to pojęcie względne głęboko doświadczam podczas czekania, aż Sławny Huculski Eremita zakończy rozmowę z kolegami. Na szczęście miejscowy gospodarz widząc, że nudzimy się jak mopsy zaczyna przygrywać na fujarce, a potem zaprasza na zwiedzanie chaty. Standardowa huculska chata (z uwagi na głowę pamiętajcie!) zawsze ma niskie drzwi oraz dwie izby. A w środku wygląda tak:
Poczęstowani na koniec bobem, żegnamy się i idziemy dalej. Już na przełaj. Pod nogami na zmianę: grząsko, ślisko lub mokro. Dookoła podmokłe trawy, chaszcze, błoto i potoki Zastanawiam się jak w czwartek wniesiemy tu krzyż przeznaczony do budowy pomnika Stanisława Vicenza. Będzie na pewno ciężko, ale w ośmiu chłopa damy radę.
W pewnym momencie na rozstaju dróg Sławny Huculski Eremita , żegna nas dając ostatnie wskazówki: jakieś 600 metrów pod górę, potem stromo w prawo, dalej trawers i same lewe warianty, polana Maryszewska, tam ostro w dół i w lewo, Zaroślak i dalej już szlakiem.
Trasa była prosta prawie jak ta z przewodnika Musze przyznać, że czułem się pełen podziwu kiedy bezproblemowo dotarliśmy na polanę Maryszewską, na której podobno trudno już się zagubić. .... Nam się jednak udało. Po szukaniu jakiejś ścieżki w stronę Zaroślaka – dużego komunistycznego molocha z czerwonym dachem – decydujemy się iść na prosto na południe.
Męka na stromych podejściach, pokonywanie zwalonych drzew i zdradliwie śliskich kamieni na urwistych potokach.... tęskniliśmy za tym gdy weszliśmy w kosówkę.
Kto był w kosówce bez maczety wie jak jest. Nie widzi dokąd się zmierza, a na przejście jednego metra potrzeba około jednej minuty. Nie da się wyprostować. Gałęzie są wszędzie. Albo w oczach, albo za przeproszeniem w d...e Ja na (nie)szczęście miałem w oku.
Ale trudno, idziemy dalej. W pewnej chwili udaję mi się wybić głowę ponad dach kosówki.O k....a! Znajdujemy się w oceanie kosodrzewiny. Morale leci w dół na maksa. Nie chcę dołować Maćka, że tu zginiemy ale widzę po oczach, że on też to czuje.
Opatrzność jednak czuwała.Po paru godzinach Maciej natrafia na ścieżkę. Krzyczymy i skaczemy z radości : URATOWANI!, ALE WYNIK!. Jest super. Nie ważne gdzie jesteśmy. Ważne, że gdzieś nią dojdziemy. Z nowym zapałem ruszamy do góry.
W pewnym momencie na rozstaju dróg Sławny Huculski Eremita , żegna nas dając ostatnie wskazówki: jakieś 600 metrów pod górę, potem stromo w prawo, dalej trawers i same lewe warianty, polana Maryszewska, tam ostro w dół i w lewo, Zaroślak i dalej już szlakiem.
Trasa była prosta prawie jak ta z przewodnika Musze przyznać, że czułem się pełen podziwu kiedy bezproblemowo dotarliśmy na polanę Maryszewską, na której podobno trudno już się zagubić. .... Nam się jednak udało. Po szukaniu jakiejś ścieżki w stronę Zaroślaka – dużego komunistycznego molocha z czerwonym dachem – decydujemy się iść na prosto na południe.
Męka na stromych podejściach, pokonywanie zwalonych drzew i zdradliwie śliskich kamieni na urwistych potokach.... tęskniliśmy za tym gdy weszliśmy w kosówkę.
Kto był w kosówce bez maczety wie jak jest. Nie widzi dokąd się zmierza, a na przejście jednego metra potrzeba około jednej minuty. Nie da się wyprostować. Gałęzie są wszędzie. Albo w oczach, albo za przeproszeniem w d...e Ja na (nie)szczęście miałem w oku.
Ale trudno, idziemy dalej. W pewnej chwili udaję mi się wybić głowę ponad dach kosówki.O k....a! Znajdujemy się w oceanie kosodrzewiny. Morale leci w dół na maksa. Nie chcę dołować Maćka, że tu zginiemy ale widzę po oczach, że on też to czuje.
Opatrzność jednak czuwała.Po paru godzinach Maciej natrafia na ścieżkę. Krzyczymy i skaczemy z radości : URATOWANI!, ALE WYNIK!. Jest super. Nie ważne gdzie jesteśmy. Ważne, że gdzieś nią dojdziemy. Z nowym zapałem ruszamy do góry.
Przed zmrokiem wchodzimy na grań. Czy na główną? Raczej nie bo nigdzie nie widać słupków granicznych. Za to wszędzie dookoła dywan różowych mchów.Próbujemy zlokalizować nasze położenie ale zapadający zmrok i napływające chmury skutecznie nam w tym przeszkadzają. Jedno jest pewne. Jeśli kiedyś będziecie w miejscu, z którego widać szczyt z okładki przewodnika po Czarnohorze, to nie dajcie się zwieść – to nie Howerla! To Homuł (1788 m n.p.m.)
Problem naszej lokalizacji zostawiamy na następny dzień. Rozbijamy namiot i idziemy spać . W nocy nasz namiot jest szarpany przez wichurę a o brezent uderzają gwałtowne zrywy deszczu. Po parogodzinnym wsłuchiwaniu się w te odgłosy wreszcie zasypiam.
Problem naszej lokalizacji zostawiamy na następny dzień. Rozbijamy namiot i idziemy spać . W nocy nasz namiot jest szarpany przez wichurę a o brezent uderzają gwałtowne zrywy deszczu. Po parogodzinnym wsłuchiwaniu się w te odgłosy wreszcie zasypiam.
ŚRODA - DZIEŃ 5
O 6.30 wychylam łeb z namiotu. Nie pada, ale nic nie widać. Wszędzie chmury. Wracam do śpiwora i znowu zapadam w sen.... bardzo kolorowy....bardzo wyrazisty....bardzo przyjemny.
Robin goodfellow, Dianae, my muse
Morpheus in my heart, Your sand in my veins
It's a deeper kind of slumber
Morpheus in my heart, Your sand in my veins
It's a deeper kind of slumber
Około 9 wracam do rzeczywistości. Chmury opadły. Wyruszamy. Prawdopodobnie jesteśmy na ścieżce gdzieś koło Szpyci (1864 m n.p.m). Świadczą o tym strzeliste iglice oraz zasieki i fortyfikacje z I Wojny Światowej. Dosyć szybko znajdujemy jeden z licznych słupków granicznych świadczących o tym, że idziemy w dobrym kierunku. W drodze na Turkuł by nie zgubić słupków idę cały czas granią, Im wyżej tym staję się ona coraz węższa i niebezpieczna. Nie wiem z jaką prędkością wieje tu wiatr ale groźba zdmuchnięcia mojej osoby wraz z plackiem wydaje się być bardzo realna. Wracam na trawers. Jest tu ścieżka z lewej i prawej strony. Już we mgle przechodzimy przez Turkuł (1932 m n.p.m.) i szerokim upłazem ruszamy na kopulaste szczyty Dancerza (1850 m n.p.m.), Pożyżewskiej (1822 m n.p.m.) i Breskuła (1911m n.p.m.) Po drodze zatrzymujemy się tylko by uzupełnić zapas wody z topniejącego lodu. Wbrew czasom z przewodnika wg. których trasa z Turkuła na Breskuł trwa 3h, my pokonujemy ją w 1,15h. Za to przy wejściu na Howerle jest odwrotnie. Niby 40 min, ale wejście na nią zajmuje zdecydowanie ponad godzinę.
O 14.40 jestem na dachu Ukrainy Howerli (2061 m n.p.m)
O 14.40 jestem na dachu Ukrainy Howerli (2061 m n.p.m)
Na szczycie prawie jak na Babiej. Wieje, nic widać i mnóstwo ludzi. Robimy pamiątkowe zdjęcia i zachęceni przez białoruskich(?) turystów schodzimy z nimi do Zaroślaka. W tym momencie zrywa się gwałtowny deszcz, który pod kątem prostym, ostry jak igły siecze nas po twarzy. Zakapturzeni i skuleni dalej cierpliwie schodzimy w kolejce mokrych piechurów.
Nie wiem czy to z powodu bariery językowej, mgły czy zacinającego deszczu wynika ta dosyć istotna pomyłka. Zamiast do schroniska, idziemy na Pietrosa (2020 m n.p.m)
W tył zwrot i około godziny 16.00 po raz drugi jestem na dachu Ukrainy Howerli (2061 m n.p.m)
W uporczywym deszczu zaczynamy schodzić szlakiem niebieskim w stronę Zaroślaka. Trasa bardzo nieprzyjemna, Stroma i śliska, a padający deszcz szybko zamienia ścieżkę w potok.
Gdy już jesteśmy na dole próbujemy nająć miejscowych karciarzy aby nas zawieźli do Bystreca. Jednak przy stawce 250hr pasujemy i postanawiamy iść z buta przez zgubną polanę Maryszewską, szlakiem czerwonym. Hmm, od razu chciałbym uprzedzić wszystkich posiadaczy laminowanej ExperssMap 1:250000. Nie sugerujcie się nią za bardzo.Jak się okazuję Maryszewskiej znowu nie było dane nam ujrzeć. Doszliśmy za to do Worochty...
Nie wiem czy to z powodu bariery językowej, mgły czy zacinającego deszczu wynika ta dosyć istotna pomyłka. Zamiast do schroniska, idziemy na Pietrosa (2020 m n.p.m)
W tył zwrot i około godziny 16.00 po raz drugi jestem na dachu Ukrainy Howerli (2061 m n.p.m)
W uporczywym deszczu zaczynamy schodzić szlakiem niebieskim w stronę Zaroślaka. Trasa bardzo nieprzyjemna, Stroma i śliska, a padający deszcz szybko zamienia ścieżkę w potok.
Gdy już jesteśmy na dole próbujemy nająć miejscowych karciarzy aby nas zawieźli do Bystreca. Jednak przy stawce 250hr pasujemy i postanawiamy iść z buta przez zgubną polanę Maryszewską, szlakiem czerwonym. Hmm, od razu chciałbym uprzedzić wszystkich posiadaczy laminowanej ExperssMap 1:250000. Nie sugerujcie się nią za bardzo.Jak się okazuję Maryszewskiej znowu nie było dane nam ujrzeć. Doszliśmy za to do Worochty...
... i tu zaczyna się najprzyjemniejsza część ukraińskiej przygody !
Były góry, piękne panoramy i widoki. Słońce i deszcze wysmagały po twarzy. Była przygoda i chwile niepewności w kosodrzewinie. Ale wreszcie nadeszła pora by poznać miejscowe kulturę i tradycje, a co z tym idzie najeść się do syta, tym czego w Polsce nie ma.
Ubrany w moro strażnik leśny wiezie nas gazikiem do Werchowiny. Tam ma na nas czekać ciepła strawa, prysznic oraz suche łóżko. Słowa dotrzymuje i po jakimś czasie wita nas gospodyni Olga – jak sama siebie określa „sto kilo złota” Jednym zdaniem- cud, miód kobieta.
W środku ciepło i przyjemnie. Z niecierpliwością ściągamy mokre ubrania by wreszcie zasiąść do stołu.
Ubrany w moro strażnik leśny wiezie nas gazikiem do Werchowiny. Tam ma na nas czekać ciepła strawa, prysznic oraz suche łóżko. Słowa dotrzymuje i po jakimś czasie wita nas gospodyni Olga – jak sama siebie określa „sto kilo złota” Jednym zdaniem- cud, miód kobieta.
W środku ciepło i przyjemnie. Z niecierpliwością ściągamy mokre ubrania by wreszcie zasiąść do stołu.
Na pierwszy ogień idzie gorący kapuśniak ze śmietaną i ziemniakami zagryzany chlebem. Olga dbając o nasze zdrowie byśmy się nie zaziębili, co rusz napełnia kieliszki domowym samogonem. Wynik 55%, na żen-szeniu. Ostry ale pity z kryształu i zagryzany słoniną z nóg nie zwali. W razie czego Olga obiecuje, że do łóżka zaniesie.
Dalej idzie znana już nam kasza kukurydziana na maśle, z bundzem i śmietaną. Kasze posypujemy startym bundzem, maczamy w śmietanie i tak jemy. Pychota.
Dalej idzie znana już nam kasza kukurydziana na maśle, z bundzem i śmietaną. Kasze posypujemy startym bundzem, maczamy w śmietanie i tak jemy. Pychota.
Wieczorem do domu wraca mąż Olgi – Jura. Jura jest myśliwym Opowiada nam o swoich polowaniach na Rumuni oraz wyraża swoją opinie na temat polityki i wyboru obecnego prezydenta, co wprawia w wesołość jego córkę Nataszę. Jest ciepło i przyjemnie, szybko leci czas. Mógłbym tak siedzieć do rana, ale opuszczam towarzystwo, biorę prysznic i po pięciu dniach spania w spartańskich warunkach kładę się wreszcie w miękkim,..... suchym,...........ciepłym.........................łóżku.
CZWARTEK - DZIEŃ 6
O 9 siadamy do śniadania.
Zapiekane ziemniaki, jajko oraz sznycel z dziczyzny. Do tego znowu bundz w różnych postaciach. Na deser, poezja smaków. Mrożone jagody w śmietanowym jogurcie. Jeszcze parę pamiątkowych fotek i ruszamy do centrum na bazar gdzie mamy się spotkać z ekipą.
Podsumowując:
Olga i Jura Zitnieniukowie mieszkają w Werchowynie i prowadzą gospodarstwo agroturystyczne od 9 lat. Dysponują 4 pokojami. Maksymalnie wejdzie 12 osób.
Nocleg: 50hr
Obiadokolacja: 50hr
Śniadanie: 25hr
Wrażenia: bezcenne
Jest opcja przyjazdu do nich w Sylewstra.
Cena: 250hr.- nocleg, tańce, jedzonko i kolendowanie
Olga i Jura Zitnieniukowie mieszkają w Werchowynie i prowadzą gospodarstwo agroturystyczne od 9 lat. Dysponują 4 pokojami. Maksymalnie wejdzie 12 osób.
Nocleg: 50hr
Obiadokolacja: 50hr
Śniadanie: 25hr
Wrażenia: bezcenne
Jest opcja przyjazdu do nich w Sylewstra.
Cena: 250hr.- nocleg, tańce, jedzonko i kolendowanie
Do centrum idziemy na piechotę, Tam gwar i harmider. Ponieważ naszych nie widać siadamy sobie z Maciejem w barze gdzie wreszcie można dostać zimne lane piwo w kuflu. Po jakiejś godzinie i dwóch dniach rozłąki, w tłumie wypatrujemy naszą ekipę By uczcić spotkanie udajemy się do karczmy Koliby gdzie spożywamy również pyszny obiad. Kulminacja biesiadowania kończy się tańcami
PIĄTEK - DZIEŃ 7
W Dzembroni przy sklepie w oczy od razu rzucają się dwie rzeczy.
Dwa masywne zielone wozy ciężarowe, oraz wielka klatka z czarną bestią w środku.
Jak się później dowiaduje zadaniem klatki nie jest ochrona przed bestią tylko ochrona bestii...przed wilkami.
Trzecią rzeczą w Dzembroni, która rzuca się w oczy jest ławeczka przed sklepem. Tam z Maciejem siadamy i tak mija dzień siódmy.
Dwa masywne zielone wozy ciężarowe, oraz wielka klatka z czarną bestią w środku.
Jak się później dowiaduje zadaniem klatki nie jest ochrona przed bestią tylko ochrona bestii...przed wilkami.
Trzecią rzeczą w Dzembroni, która rzuca się w oczy jest ławeczka przed sklepem. Tam z Maciejem siadamy i tak mija dzień siódmy.
SOBOTA - DZIEŃ 8
W Dzembroni przy sklepie w oczy od razu rzucają się dwie rzeczy.
Dwa masywne zielone wozy ciężarowe, oraz wielka klatka z czarną bestią w środku. Jak się później dowiaduje zadaniem klatki nie jest ochrona przed bestią tylko ochrona bestii...przed wilkami.
Trzecią rzeczą w Dzembroni, która rzuca się w oczy jest ławeczka przed sklepem. Tam nie siądziemy. Sklepowa wraz z córą jest na balu więc sklep dzisiaj nieczynny.
Na szczęście w Dzembroni jest również drugi sklep. Przed nim szerokie pniaki zachęcają by zasiąść. Zasiadamy. Tak mija dzień ósmy.
Dwa masywne zielone wozy ciężarowe, oraz wielka klatka z czarną bestią w środku. Jak się później dowiaduje zadaniem klatki nie jest ochrona przed bestią tylko ochrona bestii...przed wilkami.
Trzecią rzeczą w Dzembroni, która rzuca się w oczy jest ławeczka przed sklepem. Tam nie siądziemy. Sklepowa wraz z córą jest na balu więc sklep dzisiaj nieczynny.
Na szczęście w Dzembroni jest również drugi sklep. Przed nim szerokie pniaki zachęcają by zasiąść. Zasiadamy. Tak mija dzień ósmy.
NIEDZIELA - DZIEŃ SĄDNY I OSTATECZNY
Obudziłem się na lekkim kacu i przekrwionym wzrokiem omiotłem otoczenie. Belki i błoto. Ryczące krowy, pobrzękiwania dzwonków i tajemnicze wołania pasterzy jednoznacznie wskazywały, że jestem w pasterskiej szopie. Poprosiwszy o coś do picia przyssałem się do wiadra i pospiesznie wychłeptałem jedną trzecią zawartości. Pyszne mleko. Jeszcze ciepłe.
Zszedłem do bazy wypadowej, świadomy tego, że ekipa jest już w drodze do Polszy. No nic, trudno. Poradzę sobie. Ważne, że są pieniądze. Ale gdzie aparat !?!
Zszedłem do bazy wypadowej, świadomy tego, że ekipa jest już w drodze do Polszy. No nic, trudno. Poradzę sobie. Ważne, że są pieniądze. Ale gdzie aparat !?!
Strach mnie sparaliżował, a w głowie kołatała jedna myśl:
"Opisa nie budiet patamu szto żuliki podpizdzili klikawku."
"Opisa nie budiet patamu szto żuliki podpizdzili klikawku."
Zdołowany wielce, zrezygnowałem z poszukiwań i ruszyłem w stronę Bystreca. Nie wiem, która była godzina i jakoś zbytnio ta niewiedza mnie nie martwiła.
„Czas i przestrzeń na Ukrainie to pojęcia względne”
Plan był prosty – azymut północ, jakieś 300km.
Etap 1: Bystrec – Werchowina
Maszeruje sobie szutrową drogową, gdy nagle słyszę wołanie z pobliskiej wiaty. Jakieś twarze zapraszają do środka. Dwóch hucułów i dwie krasnyje siostry. Wracają z weselicha. Oni (Roman i Wasyl) odświętnie ubrani – czarne spodnie, białe koszule z kolorowymi haftami i wymyślne pasy. One (imion nie pamiętam) –ubrane niestety standardowo. Na ziemi bateria Zibertów. Uczę Romana polskiego. Ponieważ idzie mu to trochę topornie często powtarzamy zwroty: na zdrowie, najlepszego, w górę serca.
Lekcję przerywa warkot silnika. Szybkie pakowanie, uściski i już jestem w gaziku zmierzającym do Werchowiny.
Siedzę z tyłu i czuje się jak piłeczka do squasha. Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że filozofia miejscowych kierowców polega na tym, że im więcej dziur tym gaz trzeba mocniej wcisnąć. W międzyczasie wóz wypełnia stadko huculskich kobiet. One chyba też z weselicha bo wszystkie ładnie ubrane. Szczerząc do siebie zęby skaczemy sobie wspólnie i tak dojeżdżam do Werchowiny. Na odchodnym dowiaduje się, że Kliczko wygrał.
Wynik: 40HR
Etap 2: Werchowina – Iwano Frankowsk
Trasa nudna. Leje deszcz. Podróżuje żółtym busem. Nic się nie dzieje. Jedynie w Kolomyi wkrada się lekki niepokój czy aby tam przesiadki nie było, bo na postoju wszyscy opuścili busa i tylko ja zostałem. Jednak wszystko OK. Dojeżdżam na dworzec w Iwano Frankowsku.
Wynik: 27HR
Etap 3: Iwano Frankowsk – Lwów
Miejsce w którym wysiadłem to mekka autobusów. Są ich setki. Ciągną się sznurem. Duże autokary, lokalne żółte busy i pojedyncze taksówki. Podobno jest stąd bezpośredni autokar do Warszawy. Na początku nawet zaczynam go wypatrywać ale już po 10 metrach daję sobie spokój. Cyrylica mnie przerasta. Kieruję się na dworzec kolejowy. Pora pojechać pociągiem.
Dużo się nasłuchałem o lokalnych elektrickach, w których okna są wiecznie zamknięte, a podczas jazdy różne dziwne sytuacje się zdarzają. Pociąg, do którego wsiadłem taki nie był, ale też robił wrażenie. Składał się chyba z 20 wagonów, lekko po 10 metrów każdy, a w każdym dywany. Pociąg gigant. Każdy wagon był pod opieką dwóch prowadnic. Ich zadaniem było wskazanie podróżnemu miejsca w wagonie oraz....zamiatanie co jakiś czas czerwonego dywanu wierzbinową miotłą. Od nich dowiedziałem się, że we Lwowie będę na 21.05. Kojony miarowym stukotem kół, zasnąłem.
Wynik: 68HR
Etap 4: Lwów – Medyka
A we Lwowie chaos na potęgę. Tłumy. Wszyscy w tylko sobie znanym rytmie, przemieszczają się tam i z powrotem. Ludzie, samochody, autokary. Idę na dworzec. Bryła miejscowego dworca kojarzy mi się z moim tarnowskim. Można by rzec, dworzec lwowski to taki starszy brat dworca tarnowskiego. Ponieważ pociąg do Przemyśla ma być około północy po cenie 182HR, których już nie posiadam, wracam na zewnątrz.
Krzątając się w poszukiwaniu busa, od dłuższego czasu czuje na sobie spojrzenie typa, który oparty o czarny samochód ćmi spokojnie papierosa. Szybko wchodzimy w interakcje i dobijamy targu. Cena dosyć droga, ale zawiezie mnie na granicę do Medyki. Jego samochód to połączenie Wołgi z Nissanem Patrolem. Wygodny i przestronny. Jedziemy szerokimi lwowskimi ulicami, gdzieniegdzie kocie łby. W świetle zachodzącego słońca, te pełne kurzu i starych samochodów ulice, przypominają mi dziecięce lata 80-te.Z tej sentymentalnej podróży wyrywa mnie gwałtowny manewr. Kierowca wyprzedza prawą stroną. Po wnikliwej obserwacji zauważam, że na drodze panuje samowolka, ale kierowcy wiedzą co robią. Uważają na siebie a szczególnie na pieszych. Piesi na ulicę wkraczają gdzie popadnie bez obawy, że zostaną rozjechani. Samochody ich przepuszczą
W czasie jazdy na chwile silnik odmawia posłuszeństwa ale to nie problem, że tamujemy ruch tym za nami. Kierowca bezstresowo grzebie pod maską i jedziemy dalej.
Wynik: 50HR, 100ZŁ
Etap 5: Medyka-Przemyśl
Przejście graniczne pokonuje pieszo i dostaje bonusa wielkości jednej godziny.
Po stronie Polskiej wbijam się jako dodatkowy pasażer na kurs taksówki do Przemyśla. Z kierowcą dogaduję się, ze dam co mam. A, że jeszcze miałem, to mu dałem.
Wynik: 20ZŁ
Etap 6: Przemyśl- Tarnów
Płacąc taksówkarzowi, jakiś żulik krzyczy: „Panie, pociąg za dwie minuty odjeżdża”. Prorok jakiś czy coś ? Nie wiem. Niby skąd on wie gdzie jadę ? (Dopiero teraz, pisząc tę relację dostaję olśnienia, że stamtąd to pewnie każdy pociąg w jednym kierunku kursuje ;)).
Dosłownie w ostatniej chwili wskakuje do pociągu, który jedzie do Wrocławia. Konduktor mówi, że mam szczęście bo następny jest dopiero o 4.30.
Jadąc pociągiem w głowie kiełkował nowy plan... Mongolskie stepy, jurty, konie, polowanie z sokołami.....
Wynik: 30ZŁ
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------
Przeżyłem to, o czym marzyłem. Zobaczyłem te dzikie krajobrazy. Miałem okazje poznać miejscowych ludzi, ich kulturę, tradycję i jedzenie. Miałem sporo przygód. Każdy dzień był rewelacyjny. Plan został wykonany
„Czas i przestrzeń na Ukrainie to pojęcia względne”
Plan był prosty – azymut północ, jakieś 300km.
Etap 1: Bystrec – Werchowina
Maszeruje sobie szutrową drogową, gdy nagle słyszę wołanie z pobliskiej wiaty. Jakieś twarze zapraszają do środka. Dwóch hucułów i dwie krasnyje siostry. Wracają z weselicha. Oni (Roman i Wasyl) odświętnie ubrani – czarne spodnie, białe koszule z kolorowymi haftami i wymyślne pasy. One (imion nie pamiętam) –ubrane niestety standardowo. Na ziemi bateria Zibertów. Uczę Romana polskiego. Ponieważ idzie mu to trochę topornie często powtarzamy zwroty: na zdrowie, najlepszego, w górę serca.
Lekcję przerywa warkot silnika. Szybkie pakowanie, uściski i już jestem w gaziku zmierzającym do Werchowiny.
Siedzę z tyłu i czuje się jak piłeczka do squasha. Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że filozofia miejscowych kierowców polega na tym, że im więcej dziur tym gaz trzeba mocniej wcisnąć. W międzyczasie wóz wypełnia stadko huculskich kobiet. One chyba też z weselicha bo wszystkie ładnie ubrane. Szczerząc do siebie zęby skaczemy sobie wspólnie i tak dojeżdżam do Werchowiny. Na odchodnym dowiaduje się, że Kliczko wygrał.
Wynik: 40HR
Etap 2: Werchowina – Iwano Frankowsk
Trasa nudna. Leje deszcz. Podróżuje żółtym busem. Nic się nie dzieje. Jedynie w Kolomyi wkrada się lekki niepokój czy aby tam przesiadki nie było, bo na postoju wszyscy opuścili busa i tylko ja zostałem. Jednak wszystko OK. Dojeżdżam na dworzec w Iwano Frankowsku.
Wynik: 27HR
Etap 3: Iwano Frankowsk – Lwów
Miejsce w którym wysiadłem to mekka autobusów. Są ich setki. Ciągną się sznurem. Duże autokary, lokalne żółte busy i pojedyncze taksówki. Podobno jest stąd bezpośredni autokar do Warszawy. Na początku nawet zaczynam go wypatrywać ale już po 10 metrach daję sobie spokój. Cyrylica mnie przerasta. Kieruję się na dworzec kolejowy. Pora pojechać pociągiem.
Dużo się nasłuchałem o lokalnych elektrickach, w których okna są wiecznie zamknięte, a podczas jazdy różne dziwne sytuacje się zdarzają. Pociąg, do którego wsiadłem taki nie był, ale też robił wrażenie. Składał się chyba z 20 wagonów, lekko po 10 metrów każdy, a w każdym dywany. Pociąg gigant. Każdy wagon był pod opieką dwóch prowadnic. Ich zadaniem było wskazanie podróżnemu miejsca w wagonie oraz....zamiatanie co jakiś czas czerwonego dywanu wierzbinową miotłą. Od nich dowiedziałem się, że we Lwowie będę na 21.05. Kojony miarowym stukotem kół, zasnąłem.
Wynik: 68HR
Etap 4: Lwów – Medyka
A we Lwowie chaos na potęgę. Tłumy. Wszyscy w tylko sobie znanym rytmie, przemieszczają się tam i z powrotem. Ludzie, samochody, autokary. Idę na dworzec. Bryła miejscowego dworca kojarzy mi się z moim tarnowskim. Można by rzec, dworzec lwowski to taki starszy brat dworca tarnowskiego. Ponieważ pociąg do Przemyśla ma być około północy po cenie 182HR, których już nie posiadam, wracam na zewnątrz.
Krzątając się w poszukiwaniu busa, od dłuższego czasu czuje na sobie spojrzenie typa, który oparty o czarny samochód ćmi spokojnie papierosa. Szybko wchodzimy w interakcje i dobijamy targu. Cena dosyć droga, ale zawiezie mnie na granicę do Medyki. Jego samochód to połączenie Wołgi z Nissanem Patrolem. Wygodny i przestronny. Jedziemy szerokimi lwowskimi ulicami, gdzieniegdzie kocie łby. W świetle zachodzącego słońca, te pełne kurzu i starych samochodów ulice, przypominają mi dziecięce lata 80-te.Z tej sentymentalnej podróży wyrywa mnie gwałtowny manewr. Kierowca wyprzedza prawą stroną. Po wnikliwej obserwacji zauważam, że na drodze panuje samowolka, ale kierowcy wiedzą co robią. Uważają na siebie a szczególnie na pieszych. Piesi na ulicę wkraczają gdzie popadnie bez obawy, że zostaną rozjechani. Samochody ich przepuszczą
W czasie jazdy na chwile silnik odmawia posłuszeństwa ale to nie problem, że tamujemy ruch tym za nami. Kierowca bezstresowo grzebie pod maską i jedziemy dalej.
Wynik: 50HR, 100ZŁ
Etap 5: Medyka-Przemyśl
Przejście graniczne pokonuje pieszo i dostaje bonusa wielkości jednej godziny.
Po stronie Polskiej wbijam się jako dodatkowy pasażer na kurs taksówki do Przemyśla. Z kierowcą dogaduję się, ze dam co mam. A, że jeszcze miałem, to mu dałem.
Wynik: 20ZŁ
Etap 6: Przemyśl- Tarnów
Płacąc taksówkarzowi, jakiś żulik krzyczy: „Panie, pociąg za dwie minuty odjeżdża”. Prorok jakiś czy coś ? Nie wiem. Niby skąd on wie gdzie jadę ? (Dopiero teraz, pisząc tę relację dostaję olśnienia, że stamtąd to pewnie każdy pociąg w jednym kierunku kursuje ;)).
Dosłownie w ostatniej chwili wskakuje do pociągu, który jedzie do Wrocławia. Konduktor mówi, że mam szczęście bo następny jest dopiero o 4.30.
Jadąc pociągiem w głowie kiełkował nowy plan... Mongolskie stepy, jurty, konie, polowanie z sokołami.....
Wynik: 30ZŁ
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------
Przeżyłem to, o czym marzyłem. Zobaczyłem te dzikie krajobrazy. Miałem okazje poznać miejscowych ludzi, ich kulturę, tradycję i jedzenie. Miałem sporo przygód. Każdy dzień był rewelacyjny. Plan został wykonany