Gruzja - Mestia, Swanetia (cz.V)
Zwiedzane miejsca: Zugidi, Mestia
Gdzieś na krańcu świata, położona w dolinie leży niewielka wioska. Jest to niesamowite miejsce. Nie tylko góry, które je otaczają robią nieopisane wrażenie, ale stare kamienne wieże będące integralną częścią wioski. Miejscowość ta, zamieszkana jedynie przez kilkadziesiąt rodzin to osiadłe u podnóży Kaukazu Uszguli . Wielokrotnie oglądane fotografie tego miejsca, zapoczątkowały nieśmiałe marzenie o zobaczeniu tego regionu na własne oczy. Im bliżej było wyjazdu tym marzenie przeistaczało się w obsesję. Tak więc będąc już w Gruzji, nie mogło być inaczej, by nie zaaranżować podróży w tamte okolice. I chociaż do samego Uszguli nie było dane nam dotrzeć, podróż do Mesti, będącej zapewne troszkę większą kopią leżącego w pobliżu Uszguli –w pełni zaspokoiła nasze pragnienia.
Gdzieś na krańcu świata, położona w dolinie leży niewielka wioska. Jest to niesamowite miejsce. Nie tylko góry, które je otaczają robią nieopisane wrażenie, ale stare kamienne wieże będące integralną częścią wioski. Miejscowość ta, zamieszkana jedynie przez kilkadziesiąt rodzin to osiadłe u podnóży Kaukazu Uszguli . Wielokrotnie oglądane fotografie tego miejsca, zapoczątkowały nieśmiałe marzenie o zobaczeniu tego regionu na własne oczy. Im bliżej było wyjazdu tym marzenie przeistaczało się w obsesję. Tak więc będąc już w Gruzji, nie mogło być inaczej, by nie zaaranżować podróży w tamte okolice. I chociaż do samego Uszguli nie było dane nam dotrzeć, podróż do Mesti, będącej zapewne troszkę większą kopią leżącego w pobliżu Uszguli –w pełni zaspokoiła nasze pragnienia.
DZIEŃ 6 - poniedziałek 01.10.12
Droga do Mesti
Kobuleti, poranek godzina 7.30. Wyszliśmy na przystanek pod hotel piętnaście minut wcześniej co by marszrutki umówionej na 7.45 nie przegapić. Czas leci, a naszego transportu nie widać. Kiedy zegarek wskazuje 8.15 zniechęceni wracamy do hotelu. W hotelu pomocny recepcjonista piszę po gruzińsku naszą reklamację, którą będziemy chcieli ponownie w marszrutkowym „office” pokazać. Jej treść to rozgoryczenie w związku z nie wywiązania się z umowy, żądanie zwrotu pieniędzy lub alternatywnego kursu do Kutaisi. W razie czego Monaster Gelati sobie zwiedzimy. Notka jeszcze nie została sporządzona kiedy do holu wpada zdziwiony mężczyzna z wczorajszego biura, z zapytaniem czy jedziemy bo marszrutka czeka na zewnątrz. Godzina 8.30 , 45 minut spóźnienia, ale wszystko staje się jasne. Przypominam sobie teraz coś z książki pana Mellera na temat gruzińskiej punktualności.
Tak więc jednak jedziemy. Pierwszy cel Zugdidi- miejscowość jakieś 100km na północ od Kobultei. Bezchmurne niebo zapowiadało piękny dzień dzisiaj, kiedy nagle wjeżdżamy w morze mgły ograniczającej widoczność na minimum. Po ok.30 minutach mgła jak nożem uciął się kończy, a niebie znów pojawia się błękit. Tajemnicza mgła jak się okazało była efektem podróży przez tereny Narodowego Parku Kolkheti. Leży on w okolicach miast Ureki oraz Poti, a jego idealnie płaską powierzchnie w dużej mierze zajmują mokradła. Liczby mówią, że ich powierzchnia wynosi ok. 28tyś. ha, a wraz z obszarem morskim sięga nawet 45tyś. ha.
Tak więc jednak jedziemy. Pierwszy cel Zugdidi- miejscowość jakieś 100km na północ od Kobultei. Bezchmurne niebo zapowiadało piękny dzień dzisiaj, kiedy nagle wjeżdżamy w morze mgły ograniczającej widoczność na minimum. Po ok.30 minutach mgła jak nożem uciął się kończy, a niebie znów pojawia się błękit. Tajemnicza mgła jak się okazało była efektem podróży przez tereny Narodowego Parku Kolkheti. Leży on w okolicach miast Ureki oraz Poti, a jego idealnie płaską powierzchnie w dużej mierze zajmują mokradła. Liczby mówią, że ich powierzchnia wynosi ok. 28tyś. ha, a wraz z obszarem morskim sięga nawet 45tyś. ha.
Po niecałych 2 godzinach jazdy docieramy do Zugdidi- stolicy regionu Megrelii. O tym, że opuściliśmy Adzarię, dało się zauważyć również po zmianie inwentarza biegającego samopas po ulicach, kiedy to miejsce krów zajęły świnie z dziwnymi uprzężami na grzbietach. Kierowca podwozi nas bezpośrednio na stację, z której marszrutki odjeżdżają wyłącznie w stronę Mesti. Widać, że sezon turystyczny powoli dobiega końca, bo marszrutka jest tylko jedna, a i turystów niewielu. Jako, że odjazd dopiero wtedy jak się uzbiera cały samochód wychodzę na mały rekonesans. Szeroka ulica, stragany, niewysokie budynki, spokój. Czuć klimat, że opuszcza się cywilizacje, a zaczyna się przygoda. Po godzinie marszrutka się zapełnia i ruszamy w trasę. Pasażerowie to my, para z Ukrainy, chłopak z Niemiec, Azjatka oraz miejscowi.
Pokonywana droga już po chwili robi się górzysta, wijąc się serpentynami pomiędzy stromymi zboczami. W początkowej części trasy można podziwiać turkusowe wody sztucznego zbiornika na rzece Inguri. Zasilają one miejscową elektrownie, która służy również mieszkańcom sąsiedniej Abchazji. Im dalej tym ciężej oderwać wzrok od krajobrazów za oknem. Miejscami zza zalesionych gór pojawiają ośnieżone szczyty Kaukazu. Przez chwile widać Uszbę. Z czasem pasażerowie się wykruszają, a asfalt pod kołami zamienia się szutrową, wyboistą drogę. Za oknem pojawiają się niewiadomego pochodzenia ruiny i przemykające postaci na małych nieosiodłanych koniach. W miejscu tym autobus opuszcza ostatni miejscowy, zjeżdżamy z powrotem na asfaltową drogę i w sześcioosobowym gronie dojeżdżamy do Mestii. Jeszcze szybka negocjacja z Murmanem (najlepszym kierowcą w Swanetii) o terminie i kosztach powrotu i udajemy się na zwiedzanie. Pusta o tej porze roku miejscowość kojarzy mi się filmową mieściną Przystanku Alaska. Tyle, że zamiast łosia i śniegu, po ulicy przechadza się samotna krowa a wszędzie unosi się przydrożny pył.
Mestia
Główną drogą spacerujemy sobie podziwiając zabudowę miejscowości. Chociaż kurort jest w budowie widać, że budynki zaprojektowane zostały z głową. Naturalny budulec z drewna i kamieni współgra z otoczeniem. Ponad dachami domów strzelają ku niebu smukłe kamienne wieże. Na horyzoncie ośnieżony, piramidalny szczyt, który z racji swej monstrualności mylnie biorę za Uszbę. Skręcamy z głównej drogi i wąskimi dróżkami rozpoczynamy wspinaczkę. Im wyżej tym Kaukaska grań odkrywa swoje przestrzenie, a bliska obecność kamiennych murów i obronnych wież, pozwala wędrować wyobraźni w czasy rodowych walk dzikich Swanów. Do samych wież nie wchodzimy, ale z literatury dowiadujemy się, że najstarsze zostały zbudowane w X wieku. Wewnątrz posiadały przeważanie pięć kondygnacji, a standardowa wysokość 28 metrów była łączną suma szerokości czterech stron podstawy.
Po kilkugodzinnym spacerze pod linie lasu wracamy na dół, bowiem powoli zbliża się siedemnasta czyli umówiona godzina powrotu. Jest już pół do szóstej, a Murmana nigdzie nie widać. Co gorsze, zgubiłem karteczkę z zapisanym do niego telefonem. Udajemy się w stronę centrum gdzie zagaduję kierowcę białego transita dokąd jedzie. On ku naszemu zaskoczeniu ze spokojem odpowiada, że jest od Murmana i właśnie czeka na nas, równocześnie pytając czy nie będziemy mieli nic przeciw jak skoczy sobie zjeść chaczapuri. W sumie to nie mamy bo sami jesteśmy głodni. Tak więc wcinamy chaczapuri, popijane zimnym Herzogiem i po raz kolejny dziwujemy się gruzińskiemu poczuciu czasu. Gdzieś tak w okolicy godz. 19 wyruszamy do domu. Znaczy Kobuleti.
W drodze powrotnej na jednej z serpentyn panuje spory rozgardiasz. Samochód jadący przed nami wypadł poza barierkę ochronną w dół skarpy. Mimo natychmiastowej pomocy zatrzymujących się pasażerów jedna osoba zmarła. W przygnębiającej atmosferze wracamy do hotelu. W mieście z ponurego nastroju wyrywają nas klaksony samochodów będące oznakami radości z wyniku dzisiejszych wyborów. Wszak to dzisiaj były wybory parlamentarne. Kto wygrał jeszcze nie wiemy, ale ludzie na ulicach świętują do późna. Zmęczeni po dniu pełnym wrażeń zasypiamy.