Gruzja - lipiec 2013
Zwiedzane miejsca: Stepancminda, Gergeti, Kościół Świętej Trójcy – Cminda Sameba
Pierwszy, pełen wrażeń tydzień tegorocznego pobytu w Gruzji dobiega końca. Za nami zwiedzanie dwóch największych gruzińskich miast oraz eskapada w niegościnne przyrodniczo regiony skalnych kompleksów. Pora zmienić otoczenie i udać się w podróż do jednego z najbardziej malowniczych zakątków Gruzji. Miejsce to, będące przewodnim tematem pocztówek, jak i okładek przewodników po Gruzji, nie bez kozery otrzymało miano wizytówki Gruzji. Przed nami Stepancminda czyli Kazbegi i Kościół Świętej Trójcy.
Pierwszy, pełen wrażeń tydzień tegorocznego pobytu w Gruzji dobiega końca. Za nami zwiedzanie dwóch największych gruzińskich miast oraz eskapada w niegościnne przyrodniczo regiony skalnych kompleksów. Pora zmienić otoczenie i udać się w podróż do jednego z najbardziej malowniczych zakątków Gruzji. Miejsce to, będące przewodnim tematem pocztówek, jak i okładek przewodników po Gruzji, nie bez kozery otrzymało miano wizytówki Gruzji. Przed nami Stepancminda czyli Kazbegi i Kościół Świętej Trójcy.
DZIEŃ 6 -czwartek, 18.07.13
Ponownie w sześcioosobowym składzie z dziewczynami z Krakowa, podróż w góry Kaukazu, rozpoczynamy w Tbilisi na stacji metra Avlabari zlokalizowanej w pobliżu kościoła Metechi. Metro w Tbilisi posiada trzy linie, jednak jest dosyć kiepsko opisane. Na stacjach jak i w wagonach brak mapek przystanków dla anglojęzycznego turysty. Na uwagę natomiast zasługują ruchome schody. Te na stacji Avlabari to najdłuższe schody jakimi dane było mi kiedykolwiek jechać. Przejażdżka nimi zajmuję chyba ponad minutę. Stąd udajemy się na dworzec Didube, z którego odjeżdżają busy i marszrutki w stronę Kazbegi. Jest tu również ogromny targ, na którym nie trudno się zgubić. Na szczęście nad tym by trafić do właściwej marszrutki czuwają kierowcy, którzy szybko wyłapują turystów z plecakami. Służą również jako przewodnicy wśród labiryntów straganów. By kupić ser na drogę, udajemy się z jednym z nich do zadaszonej części targowiska. Stragany na otwartym powietrzu, gdzie można nabyć ryby i oprawione kurczaki budzą we mnie spore wątpliwości co do świeżości towarów. Jednak jest to chyba jedynie moje zmartwienie, a obawy są bezpodstawne gdyż sprzedaż dobrze się kręci, a interwencji gruzińskiego Sanepidu nigdzie nie dostrzegam.
Nasza marszrutka pełna, więc ruszamy. Pech chciał, że siedzę z tyłu, a moje miejsce pod względem właściwości obserwacyjnych można sklasyfikować jako totalnie beznadziejne. Szybko więc zapadam w drzemkę, budząc się jedynie podczas ogólnego poruszenia w busiku. Właśnie mijamy twierdze Ananuri położoną nad turkusowymi wodami zbiornika Zihnwali. No trudno - myślę sobie, będzie to podstawowy punkt programu podczas następnej wyprawy. Ponownie zapadam w drzemkę i kiedy się budzę jesteśmy już w Kazbegi. Z żalem odnotowuje fakt, że przespałem całą Gruzińską Drogę Wojenną, łączącą Kaukaz Południowy z Północnym.
Na miejscu czeka już na nas właścicielka domu, w którym będziemy nocować. Nocleg załatwiły dziewczyny na targu w Didube, podczas gdy my z Ewą kupowaliśmy ser. W Gruzji chyba najfajniejsze jest to, że co by nie było nocleg i transport zawsze się jakiś znajdzie (a właściwie to one znajdą nas), więc nie ma co się martwić na zapas.
Jesteśmy w górach. Ba, jesteśmy na Kaukazie, na wysokości 1750 m.n.p.m. Dookoła trzy i czterotysięczniki. Szkoda, tylko że ich nie widać bo akurat pada deszcz, a ołowiane chmury zeszły w głąb doliny, w której się znajdujemy. Mimo to widok, który nas otacza w ten pochmurny i deszczowy dzień robi piorunujące wrażenie. Czuć potęgę gór, które czają się schowane za chmurami, a niedokończone, ziejące ciemnymi otworami budynki potęgują uczucie tajemniczości. Zostawiamy bagaże i ruszamy do centrum. Za głównym placem skręcamy w lewo, przekraczamy most nad rzeką Tergi i szutrową drogą ruszamy pod górę. Naszym celem Kościół Świętej Trójcy – Cminda Sameba. Niedaleko od mostu zatrzymujemy się w niewielkim sklepiku znajdującym się po lewej stronie drogi. W sumie to jedyny sklepik w tej okolicy. Obmyślamy co robić. Na zewnątrz pada, a tu jest ciepło, sucho a w dodatku przyjemnie pachnie jakimś jedzeniem. Okazuję się, że w prowizorycznej kuchni właściciel przyrządza właśnie kebab, a malutki sklep pełni również funkcję restauracji. Z hasłem, że „nic tak nie smakuje jak kebab pod Kazbekiem” postanawiamy z Ewą, że zaczekamy tu aż przestanie padać, podczas gdy dziewczyny ruszają dalej. Nasz slogan o kebabie potwierdza się, deszcz pada tak samo jak padał, a Kazbek jedynie podziwiamy z etykietki piwa o nazwie Kazbegi, które spożywamy dla zabicia czasu. Po jakiejś godzinie przekładamy wędrówkę na dzień następny, z nadzieją, że wtedy będzie ładniejsza pogoda i wracamy na dół. W centrum zahaczamy jeszcze na kolejne piwo pod parasolki, rozmawiamy ze spotkanymi rodakami o wrażeniach z wakacji i fotografujemy się z miejscowymi Gruzinami. Od czasu do czasu, zza chmur na szczycie pobliskiej góry, na krótko wyłania się ciemna sylwetka klasztoru, do którego nie udało nam się dzisiaj dotrzeć.
Jesteśmy w górach. Ba, jesteśmy na Kaukazie, na wysokości 1750 m.n.p.m. Dookoła trzy i czterotysięczniki. Szkoda, tylko że ich nie widać bo akurat pada deszcz, a ołowiane chmury zeszły w głąb doliny, w której się znajdujemy. Mimo to widok, który nas otacza w ten pochmurny i deszczowy dzień robi piorunujące wrażenie. Czuć potęgę gór, które czają się schowane za chmurami, a niedokończone, ziejące ciemnymi otworami budynki potęgują uczucie tajemniczości. Zostawiamy bagaże i ruszamy do centrum. Za głównym placem skręcamy w lewo, przekraczamy most nad rzeką Tergi i szutrową drogą ruszamy pod górę. Naszym celem Kościół Świętej Trójcy – Cminda Sameba. Niedaleko od mostu zatrzymujemy się w niewielkim sklepiku znajdującym się po lewej stronie drogi. W sumie to jedyny sklepik w tej okolicy. Obmyślamy co robić. Na zewnątrz pada, a tu jest ciepło, sucho a w dodatku przyjemnie pachnie jakimś jedzeniem. Okazuję się, że w prowizorycznej kuchni właściciel przyrządza właśnie kebab, a malutki sklep pełni również funkcję restauracji. Z hasłem, że „nic tak nie smakuje jak kebab pod Kazbekiem” postanawiamy z Ewą, że zaczekamy tu aż przestanie padać, podczas gdy dziewczyny ruszają dalej. Nasz slogan o kebabie potwierdza się, deszcz pada tak samo jak padał, a Kazbek jedynie podziwiamy z etykietki piwa o nazwie Kazbegi, które spożywamy dla zabicia czasu. Po jakiejś godzinie przekładamy wędrówkę na dzień następny, z nadzieją, że wtedy będzie ładniejsza pogoda i wracamy na dół. W centrum zahaczamy jeszcze na kolejne piwo pod parasolki, rozmawiamy ze spotkanymi rodakami o wrażeniach z wakacji i fotografujemy się z miejscowymi Gruzinami. Od czasu do czasu, zza chmur na szczycie pobliskiej góry, na krótko wyłania się ciemna sylwetka klasztoru, do którego nie udało nam się dzisiaj dotrzeć.
W drodze do hostelu, nie wiadomo skąd dołącza do nas przemoczony szczeniak, który towarzyszy nam przez całą drogę. Skacząc i skomląc całkowicie przemoczony, prosi się by go głaskać. Smutno nam gdy przemoczonego psiaka musimy zostawić przed bramką, ponieważ po naszym ogródku biega już labrador i nie wiemy jaka by była reakcja psa, jak i jego właścicieli gdybyśmy do środka wpuścili kolejnego czworonoga. Późnym popołudniem wracają doszczętnie przemoczone, aczkolwiek zadowolone dziewczyny. Wieczór spędzamy przy kilku butelkach Saperavi, grając w kości i rebusy, inspirowani przez czerwony trunek.
DZIEŃ 7 -piątek, 19.07.13
DZIEŃ 7 -piątek, 19.07.13
Rankiem pogoda za oknem nieco lepsza, ale szału nie ma. Nie pada, jednak góry wciąż spowite chmurami. Żegnamy się z dziewczynami, które opuszczają dzisiaj Kazbegi i jadą nad morze. My udajemy się ponownie do centrum. Po wczorajszych opadach, dzisiaj skołtunione, czarne fale rzeki Tengri wyglądają dosyć groźnie. Tengri czyli Terek, Terek Groźny. Nie wiem czy w Kazbegi liczącym niecałe dwa tysiące mieszkańców jest jakiś klub piłkarski, jednak istniejąca już nazwa Terek Groźny, idealnie pasowałaby dla lokalnego klubu. Wstępujemy do sklepiku, z którego gospodarzem zaprzyjaźniliśmy się wczoraj, zostawiamy plecaki i ruszamy w kierunku klasztoru. Z Kazbegi pod kościół jest ok. 7 km i można tam dojść dwiema drogami. Dłuższą, główną szutrową, po której kursują łady i inne jeepy dowożące turystów na górę, lub ścieżką na skróty przecinającą drogę główną. Z racji, że nie posiadamy górskich butów ani kijków, nie ryzykujemy wspinaczki po stromej i śliskiej ścieżce wybierając wariant dłuższy jednak bezpieczniejszy.
Opuszczamy zabudowania Kazbegi, przechodzimy przez niewielką wioskę Gergeti i wkraczamy w partie lasu. Po około dwóch godzinach marszu, w towarzystwie siąpiącego deszczu docieramy do celu. Przed nami zapierający dech w piersiach widok. Samotny klasztor zawieszony w zielonej przestrzeni, na tle skalnej ściany, której wierzchołka z racji przesłonięcia chmurami możemy się jedynie domyślać. Jesteśmy na wysokości 2170 m.n.p.m. Dookoła panorama łagodnych wzniesień, poprzecinanych wąskimi ścieżkami, niknącymi gdzieś za horyzontem. Ach, jakże kusi by udać się taką ścieżką, obojętnie w którą stronę. Jednak trekking po gruzińskich górach to osobny rozdział, na który trzeba posiadać więcej czasu, niż nasze skromne dwa tygodnie. Podchodzimy pod świątynie, której budowla jest równie imponująca, jak góry które ją otaczają. Zanim wejdę do środka, podziwiam jej zewnętrzne ściany, pokryte zaskakującymi rytami i zdobieniami. Dostrzegam jakieś dziwne zwierzęta, ni to jaszczury czy dinozaury, prymitywne wizerunki człowieka, krzyże i słońca. Całość pokryta dziwnym żółtym porostem kojarzy mi się bardziej z jakąś prastarą świątynią plugawych bóstw z mitologii Lovecrafta, aniżeli chrześcijańskim kościołem zbudowanym w XIV wieku. Jednak to tylko moja wyobraźnia. W środku standardowe ikony, relikwie oraz pamiątki. Zapalamy po świeczce i kupujemy sobie magnez na lodówkę ze szczytem Kazbeku. Tak na otarcie łez i pamiątkę, bo przy panującej pogodzie niestety nie jesteśmy w stanie dostrzec tego zaśnieżonego wierzchołka.
Opuszczamy zabudowania Kazbegi, przechodzimy przez niewielką wioskę Gergeti i wkraczamy w partie lasu. Po około dwóch godzinach marszu, w towarzystwie siąpiącego deszczu docieramy do celu. Przed nami zapierający dech w piersiach widok. Samotny klasztor zawieszony w zielonej przestrzeni, na tle skalnej ściany, której wierzchołka z racji przesłonięcia chmurami możemy się jedynie domyślać. Jesteśmy na wysokości 2170 m.n.p.m. Dookoła panorama łagodnych wzniesień, poprzecinanych wąskimi ścieżkami, niknącymi gdzieś za horyzontem. Ach, jakże kusi by udać się taką ścieżką, obojętnie w którą stronę. Jednak trekking po gruzińskich górach to osobny rozdział, na który trzeba posiadać więcej czasu, niż nasze skromne dwa tygodnie. Podchodzimy pod świątynie, której budowla jest równie imponująca, jak góry które ją otaczają. Zanim wejdę do środka, podziwiam jej zewnętrzne ściany, pokryte zaskakującymi rytami i zdobieniami. Dostrzegam jakieś dziwne zwierzęta, ni to jaszczury czy dinozaury, prymitywne wizerunki człowieka, krzyże i słońca. Całość pokryta dziwnym żółtym porostem kojarzy mi się bardziej z jakąś prastarą świątynią plugawych bóstw z mitologii Lovecrafta, aniżeli chrześcijańskim kościołem zbudowanym w XIV wieku. Jednak to tylko moja wyobraźnia. W środku standardowe ikony, relikwie oraz pamiątki. Zapalamy po świeczce i kupujemy sobie magnez na lodówkę ze szczytem Kazbeku. Tak na otarcie łez i pamiątkę, bo przy panującej pogodzie niestety nie jesteśmy w stanie dostrzec tego zaśnieżonego wierzchołka.
Po powrocie na dół do sklepiku, pierwsze nasze słowa to czacza pażalsta. Jesteśmy zziębnięci i przemoczeni. Musimy się rozgrzać, nawet jeśli to ma być paląca przełyki czacza. Na szczęście gospodarz oferuje koniak, który jest perfekcyjnym rozwiązaniem w tej sytuacji. Do jedzenia zamawiamy chinkali. Ja standardowe, a Ewa specjalne z nadzieniem serowym bo ma już dość mięsa. W tym małym sklepiku na końcu świata, można by się spodziewać, że pierożki będą w postaci mrożonek do ugotowania. Gdzie tam. Potrawy są przygotowywane bezpośrednio przy nas. Jesteśmy świadkami procesu tworzenia chinkali, w którym nawet bierzemy udział. Najpierw wałkowanie ciasta, wycinanie form przy pomocy drewnianego wałka, nakładanie farszu i skręcanie sakiewek. To wszystko na kilka minut do wrzątku i mamy pyszności na stole. To znaczy na zamrażalce nakrytej obrusem, ale co więcej do szczęścia potrzeba. Jesteśmy najedzeni, ale żal opuszczać ten przybytek skoro tu takie pyszności serwują. Idziemy za ciosem i zamawiamy szaszłyki z sałatką ogórkowo - pomidorową. Do tego kilka plastrów sera i koniaczek. Z ręką na sercu możemy powiedzieć, że spożywane tu potrawy były najsmaczniejsze spośród tych, które dane nam było skosztować podczas całego naszego pobytu w Gruzji.
Wieczorem wracamy to Tbilisi. Ponownie mało co udało mi się zobaczyć, z Gruzińskiej Drogi Wojennej. Dlatego tu z pewnością (i nie są to czcze słowa) jeszcze wrócimy. By zjeść dobrego kebaba. By konno przemierzać zielone góry. Ech Kaukaz.